Poszukiwacz ścieżek
Źródło: Filip Kuźniak
19 Aug 2014 07:57
tagi:
Gomola, www.furusjoenrundt.no, Furujsoen Rundt
RSS Wyślij e-mail Drukuj
Znacie te słowa „This will never end, Cause I want more, More, give me more, Give me more …”? To tekst ścieżki dźwiękowej serialu „Wikingowie”. Ja tymi słowami podsumowałbym też moje emocje i wrażenia ze ścigania w rozgrywanych pod koniec lipca Mistrzostwach Norwegii w maratonie MTB.

W poszukiwaniu ciekawych miejsc do odwiedzenia za granicą zawsze obowiązkowym kryterium wyboru jest dla mnie oferta wyścigów kraju, do którego chcę się wybrać. Można nawet powiedzieć, że choćby kusili mnie „dziewiątym cudem świata” to nie pojadę do kraju, który nie ma możliwości pościgania się w niecodziennych okolicznościach. Nie inaczej było z Norwegią, którą odwiedziłem w tym roku.

Foto: Furusjøen Rundt/Fredrik Weikle
Fot. Furusjøen Rundt/Fredrik Weikle

Kalendarz imprez mtb w Norwegii nie jest co prawda tak bogaty jak w krajach na południe od Bałtyku, ale jest w czym wybrać. Postanowiłem zmierzyć się z krzepą Skandynawów w wyścigu Furujsoen Rundt, rozgrywanym w niezwykłym parku narodowym Rondane. Tak się złożyło, że nowerski odpowiednik PZKol zadecydował by podczas tych zawodów rozegrać też Mistrzostwa Norwegii w maratonie MTB.

Już sama formuła imprezy jest ciekawa, bo Furujsoen Rundt (Runda Dookoła Jeziora Furusjoen) to właściwie trójbój – kolarstwo górskie, biegi górskie i biegi narciarskie. Oczywiście nietrudno zgadnąć, że najliczniej obstawiona jest trzecia dyscyplina. Każda rozgrywana jest w innych terminach i każda ma też swoje klasyfikacje.

Rejestracja
OK., decyzja zapada – rejestruję się na mistrzostwa Norwegii. Pierwsze bardzo miłe zaskoczenie przeżywam już kilka chwil po rejestracji, gdy otrzymuję bardzo optymistycznego maila od Ole - Pettera – organizatora, że bardzo cieszą się, że ktoś spoza Skandynawii weźmie udział w imprezie. Ole – Petter od razu zaczyna załatwiać zezwolenie na strat w Norweskiej Organizacji Kolarskiej. Następnego dnia kolejne zaskoczenie, bo wszystko dzieje się tak szybko. Otrzymuję ponowną wiadomość od tej organizacji, że im przykro, ale nie-Norweg nie może wziąć udziału w Mistrzostwach Norwegii, z jednoczesnym zapewnieniem, że 73 km trasa o nazwie Pathfinder przygotowana dla zawodników bez licencji zapewni nie mniejsze emocje i wrażenia oraz dodatkowo jest najeżona technicznymi odcinkami. Ole-Petter zapewnia mnie, że te single są jednymi z najfajniejszych do jazdy na góralach w całej Norwegii. Już się cieszę. Cieszy mnie też to jak szybko organizator się ze mną kontaktuje – zapowiada się, że zawody będą świetnie zorganizowane.

„Trochę” mniej zadowolony jestem z ilości „szelestów” jakie muszę przelać w ramach opłaty startowej. W przeliczeniu na złotówki to ponad 300 PLN, co czyni „rundę” najdroższym wyścigiem jednodniowym w jakim brałem udział. No, ale podobno tak już jest w Norwegii…

Kvam – miasteczko startowe
Kolejnego zdziwienia doświadczam już po dotarciu do miasteczka Kvam, w niczym nadzwyczajnej miejscowości, leżącej w samym centrum Paku Narodowego Rondane.

Foto: Furusjøen Rundt/Fredrik Weikle
Fot. Furusjøen Rundt/Fredrik Weikle

Jest dzień poprzedzający strat, więc chcę w spokoju odebrać pakiet, zrobić przepalenie przedstartowe, zainstalować obozowisko, gdzie spędzimy noc. Szukam biura zawodów. Przejeżdżam miasteczko wzdłuż i wszerz kilka razy. Nie ma. Jako, że jednym z głównych sponsorów jest sieć sklepów KIWI, zajeżdżam do miejscowego KIWI by zasięgnąć języka. Jakież jest moje zdziwienie, gdy wchodząc do spożywczaka, wpadam na wejściu na przemiłe Panie przy okrągłych stolikach i laptopach, wydające koperty z numerami i chipami. W międzyczasie między stojącymi zawodnikami przewijają się zwykli zakupowicze. Żadnych kolorowych namiotów, pompowanych bram z banerami sponsorów. Po prostu dwa stoliki w spożywczaku. Obsłużony jestem w kilkanaście sekund. Dostaję wszystkie najważniejsze informacje – jak dojechać do miasteczka zawodów nad jezioro, gdzie postawić kampera, o której pojawić się na odprawie itd. W pakiecie – numer i chip. Podoba mi się taka obsługa. Tak jest właśnie w Norwegii – jest szybko, sprawnie i na temat, praktycznie i bez fajerwerków, bez zbędnych kolorków i baloników. Praktyczność kosztem kolorytu. I dobrze, bo jakość obsługi w biurze zawodów tworzy, według mnie, jej szybkość.

By dojechać z Kvam do miejsca startu musimy piąć się naszym Dżodżo (tak nazywamy naszego starego kampera) mnóstwo metrów w pionie. Zipiąc, dojeżdża w końcu na miejsce, a naszym oczom ukazuje się niecodzienna panorama – jezioro Furujsoen, wbite w płaskowyż i otoczone w oddali doniosłymi, monumentalnymi szczytami. Miasteczko jest już zorganizowane – wygląda trochę jak na Pucharze Świata. Tu mamy spać, a jutro się ścigać.

Start
W dniu startu wstaję zmęczony. Noce są tu ciężkie. Nawet pod koniec lipca nie ma w nocy ani ciemnego nieba, ani gwiazd. Zmierzch zlewa się ze świtem. Organizm na razie tego nie znosi.

Foto: Furusjøen Rundt/Fredrik Weikle
Fot. Furusjøen Rundt/Fredrik Weikle

No, ale dzień jest piękny, ani jednej chmurki, rześko. Wizyta w ekskluzywnym ToiToju i lecę na strat, z dumą prężąc barwy GTA. Ludzie są tu bardzo życzliwi, kilka osób patrzy na mój gomolowy strój, mówiąc, że czytali na stronie wyścigu, że jestem z Polski. Z jednej strony przyjemna jest ich życzliwość, a z drugiej czuje się trochę jakbym był egzotycznym zjawiskiem. Trudno się dziwić – wszak w całej historii wyścigu nie uczestniczyli jeszcze zawodnicy spoza Norwegii i Danii.

Staję na starcie wśród kilkudziesięciu kolarzy. Większość masywnie zbudowana, tu i ówdzie mignie długa ruda broda. Wiking? Patrząc, można scharakteryzować ich jednym słowem – krzepcy. Właśnie tak zapamiętałem Skandynawów z Beskidy MTB Trophy i tego się spodziewałem stając na starcie Furujsoen Rundt.
Ruszamy. Przez pierwszy kilometr rozprowadza nas quad. Potem, na sporej prędkości, wpadamy na szerokie szutry i tak lecimy rozpędzonym peletonem jakieś 5 km. Staram się trzymać z przodu, bo z mapy trasy wiem, że zaraz zacznie się wyrypa – wspinaczka singlami w trudnym terenie. I tak tez się dzieje. Na singiel wjeżdżam jako czwarty. Trójka przede mną mocno napiera. Jedziemy wąskim na jedno koło skalistym singlem przez brzózkowy zagajnik. Robi się coraz bardziej stromo. Nie wierzę własnym oczom, bo nagle trzeba zejść i napierać z buta. Taki idziemy około 1 km w scenerii, która bardzo przypomina mi tę z Iron Bike we włoskich Alpach. Stromizna się kończy i przed nami staje potężna dolina.
Foto: Furusjøen Rundt/Fredrik Weikle
Foto: Furusjøen Rundt/Fredrik Weikle

Jesteśmy na wysokości ok. 800 m n.p.m., a już jesteśmy powyżej granicy lasu. Same mchy, trawa i skały i - co jest dla mnie nowością - torfowe połacie. Singiel wije się pod górę prawdziwym labiryntem pomiędzy owymi torfowiskami. Trasa jest wyśmienicie oznaczona - tyczkami i chorągiewkami. Brawo dla organizatora, bo w takim gąszczu singli, wytyczyć jednoznaczną trasę jest niezwykle trudno. Teraz wiem, dlaczego nazwano trasę „pathfinder”. Krajobraz jest jak w Alpach, jedziemy szeroką polaną, cały czas pod górę, cały czas wąskim singlem. Nie jest zimno, ale powietrze jest ostre. Po ponad godzinie osiągamy szczyt na wysokości ponad 1300 m n.p.m. Teraz szalony zjazd do pierwszego bufetu i punktu pomiaru na 20 km.

Foto: Furusjøen Rundt/Stig Haugen
Fot. Furusjøen Rundt/Stig Haugen

Cały czas singiel wymusza dohamowania i dokręcanie. Nagle słyszę jakiś pomruk. Zza szczytu wyłania się helikopter z ekipą telewizyjną filmującą cały wyścig. Czarny chopper wisi chwilę nad nami i niespodziewanie odbija w poszukiwaniu kolejnych zawodników.

Foto: Furusjøen Rundt/Stig Haugen
Foto: Furusjøen Rundt/Stig Haugen

Dojeżdżamy do bufetu – stoły zastawione batonami energetycznymi, arbuzami i czarnymi bidonami KIWI z izotonikiem. Na bufecie nie trzeba się zatrzymywać – bo przejeżdżając powoli najpierw dostajesz nowy bidon, potem kolejna osoba podaje ci batony / owoce, a na końcu jeszcze kubek z wodą. Ale wróćmy do wyścigu – po 1 km od bufetu zaczyna się techniczna gehenna. Ścieżka wije się, pomiędzy głazami, mocno pod górę. Jest czasami ekstremalnie wąsko, oj przydałby się 26 calowiec. Trasa jest, jakby powiedział redaktor Kurzajewski, arcyciekawa. A ja bym dodał, że jest też arcytrudna. Znowu zjazd, tracę równowagę i niegroźnie „zaliczam glebę”. Jestem obecnie trzeci. Rywale, świetni zjazdowcy, odjeżdżają. Mam kryzys, upadek wybija mnie z rytmu. Staram się gonić, ale w trudnym terenie nie jest to łatwe, bo nie można zawiesić wzroku na plecach rywali i w ten sposób motywować się do pogoni. Co chwilę znikają za kolejnymi zakrętami. W mgnieniu oka tracimy wysokość, wjeżdżamy do lasu, gdzie trasa trawersuje teraz zbocze. I znowu w dół stromym i wąskim singlem pomiędzy borówkami.

Foto: Furusjøen Rundt/Iver Rossum
Fot. Furusjøen Rundt/Iver Rossum

Wiem, że płyn gotuje się w tylnym hamulcu. Tarcza 140tka już nie działa. Próbuję hamować pulsacyjnie, co jest mocno ryzykowne na takiej stromiźnie i korzeniach. Rower nabiera coraz większej prędkości. Bez hamulca wpadam na krótką ok. 3 m ściankę, lecę chwile nad nią i spadam na ścieżkę poniżej nie kontrolując już roweru. By uniknąć upadku na korzeniach postanawiam zaskoczyć i w kontrolowany sposób "przyglebić". Ląduję w borówkach i mchu. Jest OK. Czekam 15 sekund, by płyn hamulcowy trochę ostygł i zjeżdżam dalej. Już niedaleko miasteczko Kvam u podnóża tego monstrualnego zjazdu. Uff, z ulgą wjeżdżam na bufet. Chwytam nowy bidon KIWI i rozpoczynam długi, bo 12 km podjazd. Tym razem trasa pnie się stromą szutrówką.

Foto: Furusjøen Rundt/Fredrik Weikle
Foto: Furusjøen Rundt/Fredrik Weikle

Czuję, że zaczyna się kryzys. Po dwóch kilometrach dogania mnie i wyprzedza zawodnik nr 4. Nie! Nie mogę puścić mu koła! Jedziemy razem do końca podjazdu. Miejscami jest bardzo stromo. Mielimy na przełożeniach 1-2 albo 1-1. Na szczycie teren się wypłasza. Jesteśmy już na wysokości płaskowyżu, na którym położone jest jezioro, ale do mety jeszcze 30 km. Zgodnie współpracujemy, dając sobie zmiany na szybkiej płaskiej szutrówce. Co chwile rzucam okiem na mijane krajobrazy. Są siermiężne, zielono-szare i jakby wyblakłe. W krajobraz co chwile wtopione są tradycyjne dacze z trawiastymi dachami. Mój norweski kompan "łapie gumę", pytam czy da sobie radę. Krzyczy bym napierał dalej i gonił pierwszą dwójkę, bo przed chwilą kibic krzyknął mu, że mamy ok. 3 minut straty. Szutrówka wije się teraz gdzieś dookoła jeziora. Zmęczenie rośnie, czuję, że rower jakby stoi w miejscu. Kolejny kryzys? Zbieram się do kupy i próbuję przyspieszyć częściej stając w korbach. Zgarniam nowy bidon na bufecie. Przemiłe Norweżki podają mi też napój, który na wielu poprzednich wyścigach był dla mnie zbawienny – colę. Mam dwie minuty straty do drugiego. Jeszcze tylko 6 km. Z colą w krwi, pełen zapału ruszam w pogoń i nagle katastrofa – łapie mnie potężny, przeszywający skurcz czwórki prawej nogi. Próbuję rozciągać – nie puszcza. Próbuję przekręcić korbą – nie da się. Muszę się zatrzymać i porządnie rozciągnąć. Ruszam dalej. Trasa biegnie kładkami po torfowiskach, a następnie wpada singlem nad jezioro. Już słyszę spikera i proszę w myślach Odyna i innych bogów, by nie było tak jak kiedyś u Golonki w Złotym Stoku, kiedy już słysząc Marka Mroza, spikera, już zapinając koszulki na finisz, nagle musieliśmy skręcić z ostatniej prostej do lasu i przekręcić kilka kilometrów po agrafkach w terenie.
Jesteśmy jednak w Norwegii i Odyn jest jednak wyrozumiały – pozwala mi już zjechać do mety.

Foto: Furusjøen Rundt/Lars Tungen
Foto: Furusjøen Rundt/Lars Tungen

Ach, co za trasa! Przewijam ją w myślach od początku. Było wszystko - techniczne single, prawdziwie wysokogórska wspinaczka, kręte zjazdy, test wytrzymałości na 12 km szutrowym podjeździe, jazda labiryntem kładek po torfowiskach. Chcę żeby to trwało dalej. Chcę więcej. Wrócę tu. „I want more, More, give me more”.

Foto: Mika Kasprzyk Kuźniak
Fot. MiKu

Wszystkim zainteresowanym polecam www.furusjoenrundt.no

Komentarze:
Tego artykułu jeszcze nikt nie skomentował.
Bądź pierwszy!
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby skomentować ten artykuł.
Jeżeli nie posiadasz konta, zarejestruj się i w pełni korzystaj z usług serwisu.
Grupa Kolarska
Gomola Trans Airco
Get the Flash Player to see this rotator.
Wirtualne360
Gomola Trans Airco
Panorama 360, Gomola Trans Airco  - Team MTB

Najpopularniejsze artykuły
Subskrypcja
Promuj serwis LoveBikes.pl
RSS Wyślij e-mail Facebook Śledzik Gadu-Gadu Twitter Blip Buzz Wykop



Polecamy
Wejdź i zobacz!
Wspieramy:
MTB Marathon MTB Trophy MTB Challenge
© 2012-2016 Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie zawartości serwisu zabronione.
All right’s reserved.